Z Maciejem Maleńczukiem rozmawia Konrad Wojciechowski
Ile ci zajęła nauka jazzowego repertuaru?
- Zbierałem materiał przez siedem, osiem lat. Kiedy już jako tako opanowałem sztukę dmuchania w saksofon, stwierdziłem, że teraz muszę się nauczyć grać jakąś melodię - na początku jedną, aby móc ją publicznie wykonać i nie zrobić kiksa. Zaczęła się żmudna praca i uwierz mi, że popełniałem tysiąc razy ten sam w tym samym miejscu. To bardzo strugało moje ego.
Po co ten upór, studiowanie saksofonu, cała ta zabawa w jazz?
- W poszukiwaniu najpiękniejszej melodii świata, poza tym kręci mnie jazz. Obserwując reakcję współczesnego odbiorcy, kiedy słyszy jazzowy standard i nadstawia ucha, choć nie bardzo wie, skąd to zna, doszedłem do wniosku, że trzeba wplatać melodyczne numery do repertuaru. Kawałek "Take Five" Dave'a Brubecka ludzie kojarzą z reklamą herbaty Lipton. Dobre i to.
Grasz zwarte kompozycje, bez solówek i improwizowania w nieskończoność, czyli de facto piosenki. To w trosce o mało wprawionych słuchaczy?
- Nie chciałem robić ponadgodzinnej płyty. To w końcu, jak sama nazwa wskazuje, "Jazz For Idiots", a skoro tak, adresaci mojej płyty nie skupią uwagi przez dłuższą chwilę [śmiech].
Zacząłeś dmuchać w instrument i...?
- Udało mi się zagrać "Petite Fleur" - utwór z głębokich lat 50. No to później wziąłem się za "Cantare La Luna" Gato Barbieriego. Wydawało mi się, że nie będę w stanie nigdy tego wykonać. Ale się nauczyłem. I któregoś dnia zagrałem. Później wziąłem się za coś absolutnie dla mnie nieosiągalnego, za "Święto kobiet". Tam jest dużo pułapek, półtonów. I nie sądziłem, że kiedykolwiek temu podołam. A gram ten utwór.
A "Giant Steps" Coltrane'a, na którym wykładają się początkujący muzycy, zagrasz?
- Trzymam się zasady, że gram tematy, które mogę zanucić. Ale "Giant Steps" to nie jest temat do zanucenia [Maciek nuci przez chwilę]. Nie, daj mi spokój! Nie będę grał takich rzeczy! Nie mogę w ogóle rozeznać, co to są za tony. Coltrane świetnie sobie dawał radę improwizując. I pod koniec kariery, w ogóle nie grał skomplikowanych tematów. Chciał odbębnić swoje i przejść do solówek. Jego tematy były dość proste, dlatego niektórych już parę lat temu próbowałem się nauczyć.
Mówiono, że nie tyle grał, co się modlił do saksofonu.
- Miał prawo. Chciał jakoś wyjść z dragów. Potem naprawił sobie zęby. Miles Davis nie chciał do tego dopuścić, tłumaczył: "Przecież twój specyficzny sound stąd właśnie się bierze" [śmiech]. Wszyscy po koncercie chodzili ćpać, a Coltrane zamykał się w hotelu i zasuwał na saksofonie. Koncert to było dla niego mało. Regularnie stał na scenie i czekał, aż Miles skończy się uzewnętrzniać. Bo na samym koncercie na dęciaku sobie nie pograsz. Też do tego doszedłem. Pozostali koledzy grają dużo swoich partii, a ty z tą rurą stoisz i czekasz, i nic nie robisz. Czekasz, aż kolega coś zagra. Saksofon długo się rozgrywa, dopiero po jakimś czasie zaczyna brzmieć.
To, że grasz jazz, to już wiemy. A czy słuchasz jazzu na żywo? Jesteś w stanie odróżnić fuszerkę od dużej sztuki?
- Pojechałem kiedyś do Katowic - tam był fajny klub jazzowy. Jacyś Holendrzy grali na scenie. Przy ladzie barowej stał ekspres do kawy. Miałem ochotę na kawę. Ale ekspres zagłuszał cały zespół. Instrumentaliści w skupieniu wydawali z siebie nudne, powolne frazy; nie szło tego słuchać. A ja nie mogłem doprosić się kawy. Barman do mnie: "Kiedy zagrają trochę głośniej, to ci wtedy zaparzę" [śmiech]. Czekałem pół godziny.
Czyli jesteś wymagającym odbiorcą. Jakie warunki musi spełniać jazz?
- Mnie się jazz zawsze kojarzył z czymś hałaśliwym. Lubiłem Alberta Aylera i innych hałaśliwych saksofonistów z Coltrane'em na czele. Obecnie ubóstwiam Gato Barbieriego. Z saksofonem jest tak, że kiedy grasz w wysokim rejestrze, dźwięk w końcu się wygładza - choć na dole buzuje od piekielnych wibracji. A Gato gra inaczej. Wszyscy szukają jego brzmienia, zastanawiając się, na jakim gra ustniku i stroiku. Świetnie się słucha tej jego muzyki zawężonej do argentyńskiego freejazzowego tanga. Gra cudowne tematy i jeszcze niejeden mu podp...